Był to mały wiejski domek w Prowansji

Suchy i zdrowy, sympatyczny w wyglądzie i w dotyku, oddychający szczęściem i zdrowiem. A jednak moi paryscy znajomi, którzy domek ten odnowili z pietyzmem i rozkosznie w nim żyli, skarżyli się na bezsenność. Nie mogli dosłownie przez całą noc zmrużyć oka. Na szczęście pozostawały im relaksujące sjesty w cieniu sosen. Ale w pokoju, w nocy, nie było nawet mowy o zaśnięciu. Bezsenność ta, wielce dziwna – tym bardziej, że żaden środek nasenny nie był w stanie jej zwalczyć nie powodowała ani nerwicy, ani zmęczenia mięśni, ani wyczerpania nerwowego. Znajomi moi, wprost przeciwnie, mieli cały czas wrażenie, że są w olimpijskiej formie, zupełnie jakby ich baterie ładowały się podczas bezsennych nocy niewidzialnym prądem; posiadali większą niż zwykle jasność umysłu, okazywali również więcej niż zwykle zapału w pracy, na spacerze, w poszukiwaniu przyjemności. W tej sytuacji – powie ktoś – na co oni się właściwie skarżyli? No więc bezsenne noce niepokoiły ich. Podróż przez życie (tę przerażającą pustynię) wydaje się za długa, jeśli nie jest przerywana oazami snu w regularnych odstępach. Nie można żyć bez „przystanku” na sen, nawet jeśli nie odczuwa się zmęczenia. Nie można poświęcić dwudziestu czterech godzin na dobę na pracę lub przyjemności; człowiek musi chociaż przez jedną trzecią tego czasu pogrążyć się w nicości, inaczej popada w obłęd. Sen, stanowiący zawsze „małą śmierć” jest absolutnie konieczny, aby można było żyć pozostając przy zdrowych zmysłach. Tego obawiało się właśnie owo małżeństwo, które wezwało mnie na pomoc.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *