Niemowlę z głową psa
Jedno jedyne wydarzenie, dość straszne, wystarczy, by zilustrować moje słowa. Piętnaście lat temu jeden z moich młodych znajomych, student medycyny, wszedł pewnego dnia do kościoła Saint-Roche w Paryżu, z prostytutką, i podczas mszy, ukryty w konfesjonale, odbył z nią stosunek płciowy. Niewierzący, agresywnie antyreligijny, dokonał swego „wyczynu”, jako celowego świętokradztwa, a nie tylko jako skandalicznego wybryku, które medycy tak lubią. Minęły lata. Student został doktorem medycyny i poślubił drużynową harcerek. Małżeństwo sym
patyczne i zdrowe, któremu wróżono szczęście rodzinne, jak i sukces zawodowy i materialny.
Do pełni szczęścia brakowało jedynie dziecka, które urodziło się po dziewięciu miesiącach, w najbardziej naturalny sposób. Był to potwór o głowie psa – rodzaj fioletowej i zaślinionej galarety, niekształtny i ropiejący – na którego czole wystawał guz przypominający wizerunek świętego Rocha.
Niemowlę żyło rok. Dużo dłużej, niż potrzebował ojciec, by jeśli nie odpokutować winę, to przynajmniej odczuć skruchę.